Pohl Frederic - Gateway Za Błękitnym Horyzontem Zdarzeń - Po goršczce

PO GORĄCZCE



    Gorączka nigdy nie trwała tak krótko - mniej niż dwie godziny. Ale też i nigdy nie była tak gwałtowna. Najbardziej wrażliwy na nią jeden procent populacji pozostawał pod jej wpływem przez cztery godziny i prawie każdy przeżył ją bardzo boleśnie.
    Miałem szczęście, bo po ataku ocknąłem się po prostu w pokoju, z jednym tylko guzem na głowie. Nie byłem uwięziony w rozbitym autobusie, wyrzucony z odrzutowca, zmiażdżony przez przejeżdżający samochód, czy też wykrwawiający się na stole operacyjnym, podczas gdy chirurdzy i siostry bezradnie wiją się po podłodze. Przeżyłem tylko godzinę, pięćdziesiąt jeden minut i czterdzieści cztery sekundy Gorączki, a dzieliło ją ze mną jedenaście miliardów innych ludzi.
     Oczywiście, każdy człowiek z tych jedenastu miliardów starał się skontaktować z pozostałymi - robili to wszyscy naraz - więc wszelkie kanały łączności zakorkowały się na dobre. Harriet pojawiła się na monitorze przekazując mi, że było do mnie co najmniej dwadzieścia pięć telefonów - mój program naukowy, prawny, trzy czy cztery programy księgowości w sprawie moich udziałów oraz paru prawdziwych, żywych ludzi. Ale z przykrością odpowiedziała mi, że Essie pośród nich nie było. Łącza z Tucson były całkowicie przeładowane, a i ja ze swej strony nie mogłem zamówić rozmowy. Szaleństwo nie dotknęło żadnej z maszyn. Zresztą, tak jak zwykle. Coś było z nimi nie tak tylko wtedy, kiedy jakaś żywa istota włączyła się do obwodu, bo właśnie go naprawiała, czy wprowadzała jakieś poprawki. Ale ponieważ statystycznie rzecz biorąc coś takiego miało miejsce milion razy na minutę, tu czy tam, z taką czy inną maszyną, nic dziwnego, że trzeba było trochę czasu, żeby to znowu jakoś działało.
    Przede wszystkim interesy - musiałem wszystko zebrać do kupy. Podałem Harriet listę pilnych spraw i zabrała się do zdawania raportów. Pospieszne sprawozdanie z kopalni pożywienia - nie widać żadnych konkretnych szkód. Posiadłości - drobne pożary i powodzie, ale nic wielkiego. Ktoś zostawił otwartą przegrodę w fabryce ryb i sześćset milionów młodych łososi wypłynęło po swą śmierć w otwarte morze. Ale, na szczęście, miałem w tym mały udział. Ogólnie biorąc, wyszedłem z gorączki obronną ręką, a w każdym razie - lepiej niż inni. Gorączka uderzyła w subkontynent indyjski w pół dnia, po tym, jak miał tam miejsce jeden z najstraszniej szych huraganów w Zatoce Bengalskiej w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat. Liczba wypadków śmiertelnych była ogromna. Działalność ekip ratowniczych została na dwie godziny sparaliżowana. Dziesiątki, może nawet setki milionów ludzi nie były w stanie wydostać się na ląd i południowy Bangladesz stał się jednym wielkim bagnem trupów. Do tego dodać trzeba wybuch w rafinerii w Kalifornii, katastrofę kolejową w Walii i parę innych, jeszcze nie opisanych klęsk - komputery nie oszacowały jeszcze ilości zabitych, ale w wiadomościach podawano, że była to najgorsza z dotychczasowych Gorączek.
     Zanim odebrałem wszystkie najważniejsze informacje, zaczęły działać windy. Już nie byłem więźniem. Przez okno widziałem, że ulice Waszyngtonu wyglądają mniej więcej normalnie. Tym niemniej miałem kłopoty z dostaniem się do Tucson. Ponieważ połowa odrzutowców, które znajdowały się w powietrzu, była przez ponad dwie godziny pod kontrolą automatycznego pilota, kończyło im się paliwo, maszyny lądowały gdzie się da i znaleźć je można było w różnych, zupełnie niespodziewanych miejscach. Żaden lot nie odbywał się według rozkładu. Harriet zrobiła co mogła, żeby zarezerwować mi miejsce, ale najwcześniejszy samolot był dopiero nazajutrz w południe. Nie mogłem nawet zatelegrafować do Essie, bo łącza nadal były zajęte. To nie nieszczęście, ale zawsze niedogodność. Jeśli rzeczywiście chciałem zatelefonować, miałem do dyspozycji połączenia dla uprzywilejowanych - bogaci zawsze sobie jakoś poradzą. Ale bogaci też lubią mieć swoje przyjemności, więc postanowiłem, że fajnie będzie zrobić Essie niespodziankę.
    Teraz miałem trochę wolnego czasu.
    A mój program naukowy aż kipiał od informacji, które chciał mi przekazać. To jak deser po niesmacznym obiedzie. Przełożyłem go na później, aż będę miał okazję do dłuższej pogawędki.
    I wreszcie miałem czas dla siebie.
    - Harriet - poleciłem - włącz go!
    Albert Einstein przybrał w monitorze swoją postać, która nachyliła się do przodu, drżąc z podniecenia.
    - O co chodzi? - spytałem. - Dobre nowiny?
    - Odkryliśmy, skąd się bierze gorączka! Z Fabryki Pożywienia!



    Moja wina. Gdybym pozwolił Albertowi od razu powiedzieć, o co chodzi, nie byłbym ostatnią osobą na Ziemi, która dowiedziała się, że to ja właśnie jestem właścicielem miejsca będącego źródłem wszystkich nieszczęść. To pierwsze, co mi przyszło do głowy, i kiedy wyjaśniał mi wszystkie dowody, rozmyślałem o ewentualnej odpowiedzialności prawnej oraz kombinowałem, jakie mogą płynąć z tego korzyści. Przede wszystkim - Gorączka docierała do nas z Fabryki natychmiast. Powinniśmy o tym wiedzieć od początku.
    - Gdybym tylko wyliczył dokładnie, kiedy się zaczynają - wyrzucał sobie Albert - już wiele lat wcześniej moglibyśmy umiejscowić źródło. Ale było wiele innych rozwiązań odpowiadających ich fotonicznej naturze.
    - Jakiej naturze?
    - To fale elektromagnetyczne - wyjaśnił. Naładował fajkę tytoniem i sięgnął po zapałkę. - Oczywiście, zdajesz sobie sprawę, że ustaliliśmy to na podstawie czasu transmisji - ten sygnał spowodowany szaleństwem otrzymaliśmy jednocześnie z transmisją ukazującą, co się dzieje.
    - Chwileczkę. Czy to to samo, co ponadświetlne radio Heechów?
    - Gdybym to tylko wiedział! - zamigotał na ekranie, zapalając fajkę. - Mogę tylko przypuszczać - pyk, pyk, pyk - że ten właśnie efekt nie jest identyczny z innymi sposobami transmisji, ale nawet nie potrafię spekulować co do jego przyczyny. I oczywiście natychmiast rodzą się pytania, na które nie mamy jeszcze odpowiedzi.
    - Jasne - przytaknąłem, ale nie spytałem go, co to za pytania. Myślałem o czymś innym. - Albert! Wyświetl mi statki i stacje, z których zaczerpnąłeś informacje.
    - Już się robi. - Rozwiane włosy, pokiereszowana, rozradowana twarz rozpłynęły się, a holograficzny ekran wypełnił się natychmiast obrazem przestrzeni wokół słonecznej. Dziewięć planet, pierścień pyłu, czyli pas asteroidów, i pyłowa obręcz gdzieś tam w oddali, czyli obłok Oorta. I jakieś czterdzieści kolorowych punktów świetlnych. Cały obraz był pokazany w skali logarytmicznej, żeby się wszystko zmieściło, a rozmiary planet i artefaktów zostały znacznie powiększone.
     - Cztery zielone punkty to nasze statki. Jedenaście obiektów to urządzenia Heechów. Tylko te okrągłe zostały wykryte. Na tych w kształcie gwiazdy człowiek był i został. Wszystkie pozostałe to statki, które należą do innych przedsiębiorstw handlowych czy rządów.
    Przyjrzałem się temu bliżej. Koło zielonego statku i niebieskiej gwiazdy oznaczającej Fabrykę Pożywienia nie było zbyt wielu błyszczących punkcików.
    - Albert. Gdyby zaistniała potrzeba, żeby inny statek dotarł do Fabryki Pożywienia, to który z nich znalazłby się tam najszybciej?
    Pojawił się w dolnym rogu obrazu marszcząc brwi i ssąc fajkę. Złoty punkcik koło pierścieni Saturna zaczął zapalać się i gasnąć.
    - Jest brazylijski krążownik, który właśnie opuszcza Tethys i który mógłby się tam dostać w ciągu osiemnastu miesięcy - odparł. - Wyświetliłem tylko te statki, które znalazły się w zasięgu mojej łączności. Są jeszcze inne - nowe, rozrzucone po całym ekranie światełka zaczęły migotać - które mogłyby to zrobić szybciej, zakładając, że mają dość paliwa i żywności. Żaden z nich jednak nie dotarłby tam przed upływem roku.
     - Wyłącz to, Albert! - westchnąłem. - Najwyraźniej wdepnęliśmy w coś, czego się nie spodziewałem.
    - Cóż to? - spytał wypełniając na nowo ekran i splatając wygodnym ruchem ręce na brzuchu.
    - Chodzi o leżankę. Nie wiem, co z tym zrobić. Nawet nie znam jej przeznaczenia. A jakie są twoje sugestie?
    - No cóż, Robin - stwierdził radośnie kiwając głową.
    - Przypuszczenia, które uważam za najtrafniejsze, mają najmniejsze prawdopodobieństwo, ale to dlatego, że jest tak wiele niewiadomych. Ujmijmy to w ten sposób. Załóżmy, że jesteś Heechem, kimś w rodzaju antropologa, zainteresowanego śledzeniem rozwoju cywilizacji. Ewolucja trwa długo, więc nie chcesz tak po prostu siedzieć i patrzeć. Chciałbyś w miarę szybkiej oceny, powiedzmy co jakiś tysiąc lat, czegoś w rodzaju wizji lokalnej. Mając do dyspozycji leżankę mógłbyś po prostu wysłać kogoś do Fabryki Pożywienia, raz na jakiś czas, na przykład co tysiąc lat, kazać mu wskoczyć do kokonu i natychmiast dowiedzieć się, co myśli i czuje obiekt obserwacji. Zajęłoby to parę minut. - Zastanowił się przez chwilę. - A wtedy, tyle że to tylko spekulowanie na podstawie supozycji, a nawet nie przypisałbym temu żadnego stopnia prawdopodobieństwa, gdybyś odkrył coś interesującego, mógłbyś badać dalej. Mógłbyś nawet zrobić coś innego - ale to już wnioski daleko idące - mógłbyś sugerować różne rzeczy. Kokon równie dobrze nadaje, co odbiera. I stąd się biorą Gorączki. Prawdopodobnie może nawet przekazywać pojęcia. Wiemy, że na przestrzeni dziejów ludzkości wiele wynalazków pojawiło się na świecie na pozór niezależnie, być może równolegle. Może to sugestie Heechów za pomocą leżanki?
     Siedział sobie nabijając fajkę i uśmiechając się do mnie, a ja miałem o czym myśleć.



    Ale moje myślenie na nic się nie zdało. Była to czysta zabawa. Może z odrobiną dreszczyku. Ale w żadnym razie odpoczynek. Świat zmienił się w sposób zasadniczy od kiedy pierwsi astronauci odkryli tunele Heechów na Wenus i im bardziej rosła ich wiedza o zaginionej cywilizacji, tym większe następowały zmiany. Porzucony gdzieś w kosmosie dzieciak, bawiący się czymś, czego nie rozumiał, pogrążył całą ludzkość w nawrotach szaleństwa na ponad dziesięć lat. Jeśli będziemy się nadal bawili rzeczami, których nie rozumiemy, to jakie jeszcze niespodzianki mogą nam sprawić Heechowie?
    Nie mówiąc już o przyprawiającej o mdłości sugestii Alberta, że te istoty śledziły nas od setek tysięcy lat, rzucając od czasu do czasu jakiś okruch wiedzy, żeby sprawdzić, co z nim zrobimy.
    Poleciłem Albertowi przekazywać mi na bieżąco wszystko, co wie o sytuacji w Fabryce i kiedy omawiał dane fizyczne, wezwałem Harriet. Pojawiła się w rogu ekranu z pytającym wyrazem twarzy i przyjęła moje zamówienie na obiad, a Albert kontynuował przemowę i pokaz. Na monitorze bezustannie pojawiały się różne obrazy - sceny z chłopcem, ekipą Herter-Hall oraz wnętrze artefaktu, którym towarzyszył komentarz Alberta. To cholerstwo - Fabryka - uparcie ciągnęło tam, gdzie chciało. Według najlepszych szacunków poruszało się w kierunku nowego roju komet, oddalonego o kilka milionów mil. Przy obecnej szybkości dotrze tam za parę miesięcy.
    - I wtedy co? - spytałem.
    Albert wzruszył przepraszająco ramionami.
    - Przypuszczalnie tam zostanie, aż zużyje całkowicie wszystkie składniki CHON.
    - I wtedy da się ją ruszyć?
    - Nie jest to pewne. Ale prawdopodobne. A propos, stworzyłem teorię na temat sterów w statkach Heechów. Kiedy któryś z nich dotrze do działającego artefaktu - na przykład Fabryki Pożywienia czy Gateway - stery otwierają się i można statkowi nadać inny kurs. W każdym razie wydaje mi się, że coś takiego przydarzyło się pani Patrycji Bover, a fakt ten ma pewne oczywiste implikacje - mrugnął.
    Nie lubię, kiedy programowi wydaje się, że jest mądrzejszy ode mnie.
     - Chodzi ci o to, że w Galaktyce może być wielu zbłąkanych astronautów z Gateway, ponieważ stery w ich statkach zostały odblokowane, a piloci nie wiedzieli, jak wrócić?
    - Właśnie - przytaknął z aprobatą. - Może ta teoria tłumaczy, kim są „Zmarli" Wana. A propos, dotarły do nas rozmowy z nimi. Ich odpowiedzi są czasem zupełnie irracjonalne. I oczywiście jesteśmy w tej złej sytuacji, że nie możemy w tym uczestniczyć bezpośrednio. Ale wygląda na to, że są, albo byli, ludźmi.
    - Czy chcesz przez to powiedzieć, że były to kiedyś żywe istoty?
    - Zgadza się, Robin, przynajmniej w tym sensie, w jakim głos Enrica Caruso na taśmie był kiedyś głosem żyjącego tenora z Neapolu. Czy są teraz „żywi" czy nie, to kwestia definicji. Takie samo pytanie mógłbyś zadać - pyk, pyk - jeśli chodzi o mnie.
    - Mhm - myślałem przez chwilę. - Dlaczego są tacy zwariowani?
    - Niedoskonała transkrypcja. Ale nie to jest ważne.
    - Czekałem, aż skończy z fajką i będzie gotów przekazać to, co ważne. - Wiemy prawie na pewno, że transkrypcja nastąpiła za pomocą chemicznego odczytu mózgu poszukiwaczy.
    - Czy chcesz mi powiedzieć, że Heechowie zabili tych ludzi i przelali ich mózgi w butelki?
    - Oczywiście, że nie! Po pierwsze, zaryzykowałbym twierdzenie, że poszukiwacze zmarli raczej śmiercią naturalną niż zostali zabici. Obniżyłoby to jakość chemicznej zawartości mózgu i tym samym jakość informacji. I z pewnością nie wlali go w butelki. Może raczej przekształcili w pewne analogi chemiczne. Tylko w jaki sposób?
    - Chcesz, żebym skasował twój program, Al? - byłem naprawdę wkurzony. - Mógłbym się tego dowiedzieć szybciej dzięki prostej synoptyce wizualnej.
    - Oczywiście - mruknął. - Ale może nie w taki rozrywkowy sposób. W każdym razie powstaje pytanie, skąd Heechowie mieli sprzęt, by móc odczytać umysł ludzki. Zastanów się nad tym, Robin. Mało prawdopodobne, żeby chemia organiczna Heechów była taka sama jak u ludzi. Podobna, owszem. Wiemy to z rozważań ogólnych, na przykład czym oddychali i co jedli. Ale w zasadzie nie była taka jak nasza. Peptydy to jednak bardzo złożone molekuły. Mało prawdopodobne, żeby można było u Heechów odnaleźć związek, który reprezentuje na przykład umiejętność dobrej gry na skrzypcach Stradivariusa, czy nawet umiejętność korzystania z toalety - zaczął na nowo zapalać fajkę, ale napotkawszy moje spojrzenie dodał pospiesznie:
    - A więc wniosek z tego, Robin, że tych maszyn nie skonstruowano z myślą o Heechach.
    Zaskoczył mnie.
    - A więc z myślą o ludziach? Tylko dlaczego? W jaki sposób? Jak to widzieli? Kiedy?
    - Bardzo cię przepraszam, Robin. Na twoje polecenie twoja żona zaprogramowała mnie, by wyciągać dużo wniosków z niewielkiej ilości danych. Nie mogę zatem obronić tego wszystkiego, o czym mówię. Ale... - dodał poważnie kiwając głową - takiego właśnie jestem zdania.
    - O Boże! - wyglądało na to, że już nic więcej nie powie. Więc przeszedłem nad tym do porządku dziennego i zająłem się kolejną sprawą. - A co ze Starcami? Czy myślisz, że to ludzie?
    Postukał fajką i sięgnął po woreczek z tytoniem.
    - Chyba nie - odezwał się w końcu.
    Nie spytałem go, jaka jest alternatywa, nie chciałem tego słyszeć.
    Kiedy wyglądało na to, że chwilowo powiedział mi już wszystko, poleciłem Harriet, żeby włączyła mój program prawniczy. Nie mogłem z nim jednak rozmawiać od razu, bo właśnie wtedy kelner, który był człowiekiem, przyniósł mi obiad. Musiał zapytać, jak przeżyłem Gorączkę, żeby móc z kolei mi powiedzieć o sobie, i chwilę to potrwało. Ale w końcu, zasiadłszy przed ekranem holo, przekroiłem kotlet z kurczaka i powiedziałem:
    - No dawaj, Morton, jakie są złe nowiny?
    - Czy wiesz, że Bover nas zaskarża? - spytał z poczucien winy.
    - Jaki znowu Bover?
    - Mąż Trish Bover. Czy też wdowiec po niej, zależy jak na to spojrzeć. Przyjęliśmy pozew, tyle że - niestety - sędzia przeżył ostry atak gorączki, no i... Pod względem prawnym nie ma racji - nie zgodził się na proponowaną przez nas datę przesłuchania stron i zdecydował się na postępowanie w trybie doraźnym.
    - Czy ma do tego prawo? - przestałem przeżuwać i ryknąłem z ustami pełnymi pierwszorzędnego kurczaka.
    - No cóż, w każdym razie tak zrobił. Ale poradzimy sobie z nim w trakcie postępowania apelacyjnego, tyle że sprawa robi się wtedy skomplikowana. Prawnik Trish powołuje się na to, że ona przesłała raport z misji. Więc jest tylko problem, czy faktycznie misję zrealizowała, czy nie. Tym niemniej...
     Czasami wydaje mi się, że program Mortona jest za bardzo „ludzki" - rzeczywiście potrafi poprowadzić dyskusję.
    - Tym niemniej co?
    - No cóż, po ostatnich wydarzeniach wyłoniły się nowe komplikacje. Korporacja Gateway zdecydowała zwolnić tempo do momentu podjęcia decyzji w sprawie Gorączki, więc wydali zakaz - ani ty, ani Korporacja Fabryki Pożywienia nie macie prawa rozpoczynać eksploatacji Fabryki.
     - Cholera! - wściekłem się. - To znaczy, że nie możemy nic z nią zrobić, nawet jeśli ściągniemy ją z orbity?
    - Obawiam się, że to nie wszystko - tłumaczył się.
    - Nie wolno ci przerywać jej ruchu. Nie wolno ci przerywać jej normalnego działania do czasu orzeczenia sądu. To warunek Bovera, który uważa, że jeśli przeszkodzisz jej w produkowaniu żywności transportując ją do nowej mgławicy komet, zagrozisz jego interesom. No, to z pewnością uda nam się unieważnić. Ale do tej pory Korporacja Gateway podejmie jakieś decyzje, by wstrzymać wszelkie działania, dopóki nie opanują gorączki.
    - O Boże! - odłożyłem widelec. Odechciało mi się jeść.
    - Na szczęście nie są w stanie narzucić zakazu siłą.
    - Tak, ponieważ potrzeba dużo czasu, żeby przekazać tę informację ekipie Herter-Hall - skinął głową.
    - Z drugiej strony...
    Pst... Zniknął. Ukośnie ześlizgnął się z ekranu i pojawiła się Harriet. Wyglądała okropnie. Mam świetne programy dla mojego komputerowego pomagiera. Ale nie zawsze zwiastują dobre wieści...
    - Robin! - zawołała. - Jest wiadomość ze szpitala Mesa General w Arizonie. Chodzi o twoją żonę.
    - Co z Essie? Zachorowała?
    - Och, jeszcze gorzej. Całkowite ustanie funkcji somatycznych. Zginęła w wypadku samochodowym. Jest na aparatach podtrzymujących życie. Nadzieje są znikome. Nie reaguje.



     Nie skorzystałem ze swoich możliwości. Nie chciałem tracić czasu. Pojechałem prosto do waszyngtońskiego biura Korporacji Gateway. Ktoś stamtąd udał się do sekretarza Obrony, który z kolei wykombinował dla mnie miejsce w samolocie szpitalnym startującym z Bolling za 25 minut.
    Lot trwał trzy godziny - przez całą drogę znajdowałem się jakby w odrętwieniu. Samolot nie miał miejsc do spania. Nie zależało mi na tym. Chciałem się tam po prostu dostać. Kiedy moja matka umarła, bolało to, ale byłem wtedy biedny, zagubiony i przyzwyczajony do cierpienia. Kiedy miłość mojego życia, czy też raczej kobieta, która, jak się wydawało, zjawiła się, by stać się miłością mojego życia, najpierw spokojnie sobie odeszła, a później zostawiła - nawet nie umarła, ale utknęła gdzieś daleko, poza zasięgiem, w jakiejś okropnej astrofizycznej anomalii - to także bolało. Ale i tak byłem wtedy cały jedną wielką otwartą raną. Nie byłem przyzwyczajony do radości, nie miałem takiego nawyku. Do bólu można odnieść prawo Carnota. Nie mierzy się go w absolutach, ale przez różnicę między źródłem i otoczeniem, a moje otoczenie było za bezpieczne i przyjemne przez zbyt długi czas, żeby mnie przygotować na coś takiego. Byłem w szoku.
    Szpital Mesa General to niewysoki budynek wkopany w pustynię za Tucson. Zbliżając się do niego widzieliśmy jedynie instalację słoneczną na „dachu", ale pod ziemią znajdowało się sześć poziomów sal szpitalnych, laboratoriów i bloków operacyjnych. Wszystkie były przepełnione. Tucson to przedmieście, z którego ludzie dojeżdżają do miasta, a Gorączka zaatakowała w godzinie szczytu.
    Kiedy w końcu udało mi się złapać siostrę oddziałową, która się zatrzymała i odpowiedziała na moje pytanie, dowiedziałem się, że Essie nadal jest na sztucznym sercu i płucach, od których mogła jednak zostać w każdej chwili odłączona. Była to strata czasu. Sprzęt medyczny należałoby właściwie wykorzystać dla innych pacjentów, którzy mają większe szansę przeżycia.
     Ze wstydem przyznaję, że szybko pozbyłem się wszelkich zasad przyzwoitości - tu chodziło o moją żonę podłączoną do tych urządzeń. Wyszukałem gabinet lekarski - lekarz i tak przez pewien czas nie będzie go potrzebował - wykopsałem stamtąd agenta ubezpieczeniowego, który wypożyczył sobie jego biurko i dorwałem się do nadajnika. Złapałem połączenie z dwoma senatorami, gdy do rozmowy wtrąciła się Harriet ze sprawozdaniem od naszego programu medycznego. U Essie dawało się wyczuć puls. Teraz już lekarze byli zdania, że prawdopodobieństwo powrotu do zdrowia uzasadnia korzystanie przez nią z tych urządzeń przez jakiś czas.
    Oczywiście, Pełny Serwis Medyczny był nie bez znaczenia. Ale w poczekalni na zewnątrz kłębiło się od ludzi czekających na pomoc, a z opasek na szyi mogłem wywnioskować, że też mają Pełny Serwis Medyczny. Szpital po prostu pękał w szwach.
    Nie mogłem wejść, żeby się z nią zobaczyć. Na OIOM-ie nie ma odwiedzin, czyli nawet ja nie mogłem tam wchodzić. Wejścia pilnował policjant z Tucson, który walczył z sennością po bardzo ciężkim, długim dniu. Dla zabicia czasu porządkowałem biurko doktora, gdzie natrafiłem na zamknięty obwód transmitujący obrazy z intensywnej terapii i już go nie wyłączałem. Nie wiedziałem nawet, która z tych mumii to Essie ale patrzyłem. Od czasu do czasu odzywała się Harriet, żeby przekazać mi mało istotne wiadomości. Nie zawracała mi głowy zwykłymi troskami, czy telefonami z wyrazami współczucia. Dzwoniło bardzo wielu ludzi, ale to właśnie Essie ułożyła dla mnie program Robinette'a Broadheada, który miał rozwiązać problem towarzyskich złodziei czasu. Harriet pokazywała osobom telefonującym obraz i zmartwiony uśmiech wraz z podziękowaniem, nawet nie zawracając mi tym głowy. Essie świetnie potrafiła coś takiego robić.
     Czas przeszły! Kiedy sobie uświadomiłem, że myślę o Essie w czasie przeszłym, naprawdę zrobiło mi się źle na duszy.
    Po godzinie znalazła mnie Szara Dama i dała mi bulion z krakersami, po czym spędziłem czterdzieści pięć minut w kolejce do publicznej toalety. Takie były mniej więcej moje rozrywki na trzecim piętrze Mesa General, aż do chwili, gdy do pokoju wsadziła głowę siostra w fartuchu w paseczki.
    - Senor Broadhead? Por favor - powiedziała.
    Gliniarz nadal stał przy drzwiach intensywnej terapii, wachlując się przepoconym filcowym kapeluszem, żeby nie zasnąć. Ale ponieważ pasiasta prowadziła mnie zdecydowanie za rękę, nawet nie próbował oponować.
    Essie leżała pod kloszem. Dokładnie nad jej twarzą znajdował się przezroczysty kawałek, tak że mogłem zobaczyć rurkę wychodzącą z nozdrza i tampon po lewej stronie twarzy. Miała zamknięte oczy. Włosy koloru brudnego złota zebrali jej pod siatką. Była nieprzytomna.
    Wpuszczali tylko na dwie minuty, a to nie za wiele. Za mało, żeby zorientować się, czym są te wszystkie klosze. Za mało, żeby Essie mogła usiąść i porozmawiać ze mną, czy żeby choćby zmienić wyraz twarzy. Za mało, żeby w ogóle mieć jakikolwiek wyraz twarzy.
    Lekarz, którego spotkałem na korytarzu, dał mi sześćdziesiąt sekund. Był to niewysoki, ciemny mężczyzna z brzuszkiem i niebieskimi szkłami kontaktowymi. Spojrzał na kartkę papieru, żeby sprawdzić, z kim rozmawia.
    - Pan Blackhead? - spytał. - Pańska żona ma wszystko, czego potrzebuje. Leczenie zaczyna przynosić rezultaty. Jest nadzieja, że pod wieczór odzyska przytomność.
    Nie zadałem sobie trudu, żeby poprawić nazwisko i spytałem go o trzy najistotniejsze dla mnie sprawy.
    - Czy będzie bardzo cierpiała? Co się z nią stało? Czy czegoś potrzebuje? Pan rozumie - mogę wszystko.
    Westchnął i przetarł oczy. Najwyraźniej szkła nosił już za długo.
    - Z bólem sobie poradzimy. I tak ma Pełny Serwis Medyczny. Rozumiem, że jest pan ważną osobistością, panie Beackett. Ale pan nie jest w stanie tu nic pomóc. Może jutro, czy pojutrze, będzie czegoś potrzebowała. Ale dzisiaj nie. Autobus zmiażdżył jej całą lewą stronę ciała. Zgięta wpół przeleżała sześć czy siedem godzin, aż ją znaleziono.
    Nie wiem, czy wydałem z siebie jakiś dźwięk, ale doktor najwyraźniej coś usłyszał. Gdy spojrzał w górę na mnie, przez szkła kontaktowe przebiła się odrobina współczucia.
    - W zasadzie był to szczęśliwy zbieg okoliczności. I może nawet ocalił jej życie. Zadziałało to jak opatrunek uciskowy, bo inaczej mogłaby się wykrwawić na śmierć. - Zamrugał oczami spoglądając na strzępek papieru, który trzymał w ręku. - Będzie potrzebowała, niech no zobaczę... nowy staw biodrowy, strzałki w miejsce dwóch żeber, osiem, dziewięć, czternaście, może dwadzieścia cali kwadratowych nowej skóry. Nastąpił też duży ubytek tkanki w lewej nerce. Konieczny będzie chyba przeszczep...
    - Jeśli jest coś, w czym mógłbym...
    - Nie, w niczym, panie Blackett - odparł zwijając papier. - Przynajmniej na razie. Proszę teraz iść do domu. Jeśli pan ma ochotę, niech pan wróci po szóstej, i może będzie pan mógł z nią minutę porozmawiać. Ale w tej chwili potrzebny nam jest czas, który pan właśnie zajmuje.



    Harriet zdążyła już załatwić przeniesienie rzeczy Essie z pokoju hotelowego do apartamentu na poddaszu i nawet poleciła, żeby dostarczyć jej przybory toaletowe oraz kilka zmian garderoby. Zadekowałem się tam. Nie miałem ochoty nigdzie wychodzić. Nie sprawiało mi przyjemności oglądanie radosnych pijaczków w hotelowym barze, czy ulic pełnych ludzi, którzy bez szwanku przeżyli Gorączkę i chcieli sobie nawzajem opowiedzieć, jak niewiele brakowało...
     Zmusiłem się do zjedzenia czegoś. Potem do zaśnięcia. Nawet mi się udało, ale tylko na chwilę. Potem wziąłem długą, gorącą kąpiel z pianą i puściłem jakąś muzykę. Był to zupełnie przyjemny hotel. Ale kiedy skończył się Strawiński, a zaczął Karl Orff, lubieżna, pełna rozwiązłości poezja Katullusa przypomniała, jak to ostatni raz słuchałem tego z moją lubieżną, rozwiązłą i obecnie solidnie pokiereszowaną żoną.
    - Wyłącz to! - warknąłem i Harriet, jak zawsze czujna, wyłączyła w pół dźwięku.
    - Czy chcesz odebrać wiadomość? - spytała z tego samego audiogłośnika.
    Wytarłem się starannie.
    - Owszem. Za chwilę.
    Suchy, wyszczotkowany, w czystym ubraniu, zasiadłem przed hotelowym odbiornikiem. Nie mieli na tyle forsy, żeby zapewnić swoim gościom pełne holo, ale twarz Harriet, kiedy spojrzała na mnie z płaskiego ekranu, była dostatecznie znajoma. Potwierdziła informacje co do Essie. Cały czas kontrolowała sytuację i wszystko szło dość dobrze - oczywiście wciąż niedostatecznie dobrze. Ale nie najgorzej. Na ekranie pojawiła się lekarka Essie. Harriet przekazała nagraną z nią rozmowę. Sprowadzała się ona mniej więcej do tego: „Nie martw się, Robin". Czy właściwie: „Nie martw się tak bardzo, jak ci się wydaje, że powinieneś."
    Musiałem się zająć szeregiem spraw, które mi przekazała Harriet. Wydałem zgodę na przeznaczenie kolejnego pół miliona dolarów na walkę z pożarem w kopalniach pożywienia, poleciłem Mortonowi, żeby ustalił spotkanie z Korporacją Gateway dla naszego człowieka w Brasilii, powiedziałem mojemu pośrednikowi, co ma sprzedać, by zdobyć trochę gotówki na ewentualność nie znanych nam jeszcze strat, które spowodowała Gorączka. Potem wysłuchałem najciekawszych programów, a na koniec pozwoliłem Albertowi wystąpić z najnowszymi informacjami na temat Fabryki Pożywienia. Wszystko to robiłem sprawnie i efektywnie. Uznałem, że szansę Essie na przeżycie wyraźnie rosną i nie muszę marnować energii na zamartwianie się. Nie pozwalałem sobie na rozważania, ile kawałków mięsa i kości wydłubano ze ślicznego ciała mojej ukochanej, a to zaoszczędziło mi uczuć, których wolałbym nie zgłębiać.



    W pewnym okresie mojego życia miałem dużo do czynienia z psychologią, w wyniku czego odkryłem w swoim wnętrzu mnóstwo takich miejsc, których wolałbym tam nie mieć. Jeśli się już je wydobędzie i przyjrzy się im z bliska, są, owszem, złe, ale są przynajmniej na zewnątrz, nie w środku, zatruwając cały organizm. Mój dawny program psychiatryczny, Sigfrid von Psych, nazywał to ruchem kiszek.
    Miał rację, jak zresztą we wszystkim. Jedynym, co mi się w Sigfridzie nie podobało, było to, że w większości przypadków miał tak wściekle i nieodmiennie rację. Ale nie powiedział, że kiszki człowieka są w nieustannym ruchu. Bez końca wydalają coraz to nowe odchody. Ale niezależnie od tego, jak często człowiekowi się coś takiego przytrafia, nie należy to do przyjemności.
    Wyłączyłem Harriet zostawiając tylko czujnik na wypadek pilnych wiadomości i przez chwilę oglądałem jakieś komedie w piezowizji. Zrobiłem sobie drinka z nieźle zaopatrzonego barku w apartamencie, potem następnego. Ale nie oglądałem się skoncentrować na treści filmów, a drink mi nie smakował. Zacząłem się więc przyglądać morzu fekaliów, które wydobywało się z mojego wnętrza. Moja ukochana żona leży cała pokiereszowana i połamana na oddziale intensywnej terapii, a ja myślę o kimś innym.
    Wyłączyłem stepujących tancerzy i wezwałem Alberta Einsteina. Błyskawicznie pojawił się na ekranie, z rozwianym siwym włosem i ze starą fajką w dłoni.
    - Czym mogę służyć? - zamigotał.
    - Chciałbym porozmawiać o czarnych dziurach.
    - W porządku, ale przecież rozmawialiśmy już o tym parę dobrych razy.
    - Nie pierdol! Masz to zrobić teraz, i nie chcę żadnej matematyki. Wyjaśnij to najprościej jak umiesz. - Będę musiał poprosić Essie, żeby wyrugowała z jego programu pewne przyzwyczajenia.
    - Oczywiście, Robin - rzekł, radośnie ignorując moją złość. Zmarszczył krzaczaste brwi. - Aha, uhm. No, dobrze.
    - Czy to nie za trudne pytanie dla ciebie? - spytałem z większym zdziwieniem niż złośliwością.
    - Ależ skądże, po prostu się zastanawiałem, od czego powinienem zacząć. No cóż, zacznijmy od światła. Wiesz, że światło zbudowane jest z cząstek zwanych fotonami. Ma masę i wywiera ciśnienie.
     - Tyle wiem.
    - W porządku. Ale czarne dziury zaczynają, się formować, kiedy brak jest ciśnienia światła. Weźmy na przykład dużą gwiazdę - niebieską, klasy O, o masie dziesięciokrotnie większej niż Słońce. Tak szybko spala swoje nuklearne paliwo, że żyje tylko miliard lat. Od rozpadu powstrzymuje ją jedynie ciśnienie promieniowania, nazwijmy je „ciśnieniem światła" - z reakcji nuklearnej wodoru, który łączy się wewnątrz niej z helem. Ale z czasem wodór się wyczerpuje. Ciśnienie zanika i gwiazda rozpada się. Następuje to bardzo, bardzo szybko, dosłownie w kilka godzin. I gwiazda, która dotychczas miała kilka milionów kilometrów średnicy, ma ich nagle tylko trzydzieści. Kapujesz?
    - Chyba tak. Idź dalej.
    - No cóż - powiedział zapalając fajkę i pociągając kilka razy. Cały czas się zastanawiam, czy mu to sprawia przyjemność. - To jeden ze sposobów powstawania czarnych dziur. Można by powiedzieć klasyczny. Zapamiętaj to sobie i teraz przejdźmy do następnego punktu - prędkości kosmicznej.
    - Wiem, o co chodzi.
    - Jasne, Robin - skinął głową. - Taki stary poszukiwacz z Gateway jak ty by nie wiedział! Wyobraź sobie, że jesteś na powierzchni Gateway i wyrzucasz w górę kamień. Pewnie by spadł, bo nawet asteroid ma jakąś siłę ciężkości. Ale gdybyś wyrzucił go dostatecznie szybko, z prędkością na przykład 40 czy 50 kilometrów na godzinę, już by nie wrócił. Osiągnąłby prędkość kosmiczną i oddalił się na zawsze. Na Księżycu trzeba by go rzucić szybciej, powiedzmy dwa czy trzy kilometry na sekundę. Na Ziemi jeszcze szybciej - ponad jedenaście kilometrów na sekundę.
     - I teraz - ciągnął nachylając się, żeby wyrzucić popiół z fajki i zapalić ją jeszcze raz - gdybyś się znalazł na obiekcie, który ma bardzo, ale to bardzo dużą siłę przyciągania na powierzchni, warunki byłyby jeszcze gorsze. Wyobraźmy sobie taką siłę grawitacji, której prędkość kosmiczna jest bardzo duża - powiedzmy trzysta dziesięć tysięcy kilometrów na sekundę. Nie potrafiłbyś rzucić kamienia z taką szybkością. Nawet światło nie jest takie szybkie. A więc nawet światło - pyk, pyk - nie może się stamtąd wydostać, ponieważ jego prędkość jest o dziesięć tysięcy kilometrów na sekundę za mała. A wiemy, że jeśli światło nie może się wydostać, to nic nie może. To już stwierdził Einstein. Wybacz mi moją próżność. - Dosłownie mrugnął do mnie znad fajki. - A więc to jest czarna dziura. Czarna, bo w ogóle nie promieniuje.
     - A statki Heechów? One latają szybciej niż światło.
    - Tu mnie masz - uśmiechnął się Albert ze skruchą.
    - Tyle, że my nie wiemy, jak to robią. Może Heech potrafi się wydostać z czarnej dziury, kto wie? Ale nie mamy żadnych dowodów na to, że jakiemuś Heechowi się to udało.
    Zastanowiłem się nad tym przez chwilę.
    - Mów dalej - rzekłem.
    - Dobrze, Robin - zgodził się ze mną. - Kwestia poruszania się szybciej niż światło i kwestia wydostania się z czarnej dziury to zasadniczo to samo. - Przerwał i milczał dłuższą chwilę. - Wydaje mi się - dodał ze skruchą - że to prawie wszystko, co w chwili obecnej możemy w sposób sensowny powiedzieć na ten temat.
    Wstałem, żeby sobie dopełnić drinka i zostawiłem go tam siedzącego i cierpliwie pykającego fajkę. Czasami zapominam, że tam nic nie ma, nic - tylko kilka interferencyjnych układów kolimacyjnego światła na bazie paru ton metalu i plastiku.
     - Albert, powiedz mi jeszcze jedno - zacząłem - podobno wy, komputery, jesteście szybkie jak błyskawica. Dlaczego więc czasami potrzebujesz tyle czasu na odpowiedź. Czy dla uzyskania dramatycznego efektu?
     - Owszem, Bob, czasami tak, jak na przykład w tym przypadku - dodał po chwili. - Ale rozumiesz chyba, że trudno mi jest „gawędzić". Jeśli potrzebujesz informacji, na przykład o „czarnych dziurach", mogę ci je odtworzyć bez problemu. Powoli - sześć milionów bitów na sekundę. Ale żeby ci je przekazać w sposób dla ciebie zrozumiały, a przede wszystkim, żeby ująć to w formę rozmowy, nie wystarczy mi tylko korzystanie z pamięci. Muszę szukać słów w literaturze i nagranych konwersacjach. Muszę przygotować analogie i przenośnie adekwatne do twoich struktur umysłowych. Muszę przewidzieć także zarzuty, jakie mogą wyniknąć z określanych przez ciebie normatywów mojego zachowania oraz z odniesień do charakteru konkretnej rozmowy. To nie takie proste.
    - Jesteś mądrzejszy niż przypuszczałem. Wystukał popiół z fajki i spojrzał na mnie spod swojej zmierzwionej białej czupryny.
    - Czy nie masz nic przeciwko temu, żebym stwierdził, że ty też?
    - Dobra z ciebie maszyna - tymi słowami go zwolniłem. Wyciągnąłem się na piankowym materacu, na pół śpiący, z drinkiem w ręku. Przynajmniej na chwilę oderwał moje myśli od Essie, ale w głowie pozostawało dręczące pytanie: gdzieś, kiedyś powiedziałem to samo innemu programowi, ale nie pamiętałem już, kiedy.
    Harriet zbudziła mnie mówiąc, że telefonuje nasz lekarz - nie program, ale prawdziwa, żywa dr Wilma Liederman, która od czasu do czasu osobiście sprawdzała, czy maszyny spisują się jak należy.
    - Robin, wydaje mi się, że niebezpieczeństwo minęło.
    - To... wspaniale - zareagowałem żałując, że nie oszczędzam takich słów na sytuacje, kiedy rzeczywiście chcę je wypowiedzieć, bo teraz nie wyrażały w pełni tego, co czuję. Nasz program zdążył już oczywiście połączyć się z obwodami Mesa General. Wilma wiedziała o stanie Essie tyle samo, co niewysoki, ciemny mężczyzna, z którym rozmawiałem, i naturalnie wtłoczyła cały medyczny raport o stanie chorej do pamięci Mesa General. Wilma zaproponowała, że sama przyleci, jeśli chcę. Odparłem, że to ona jest lekarzem, nie ja. W końcu wpadła na pomysł, że poprosi swoją szkolną koleżankę, która mieszka w Kolumbii, żeby w jej imieniu zaopiekowała się Essie.
    - Ale nie odwiedzaj jej dziś wieczorem - ostrzegła. - Jeśli chcesz, możesz z nią porozmawiać przez telefon - to moje lekarskie zalecenie. Tylko jej nie męcz. Jutro na pewno będzie silniejsza.
    Więc zatelefonowałem do Essie i rozmawiałem z nią przez trzy minuty - sprawiała wrażenie lekko rozkojarzonej, ale wiedziała, co się dzieje. Dopiero wtedy pozwoliłem sobie pójść spać i kiedy już morzył mnie sen, przypomniałem sobie, że Albert powiedział do mnie „Bob".
     Dawno, dawno temu miałem taki program, z którym byłem zaprzyjaźniony, i który czasem mówił do mnie „Robin", czasami „Bob", a niekiedy nawet „Bobby". Nie rozmawiałem z nim już od wielu lat, bo nie miałem takiej potrzeby, ale może właśnie zaczynałem ją odczuwać.



    Pełny Serwis Medyczny to rzeczywiście jest coś. Masz wszystko. Jeśli jest jakiś sposób, żebyś zachował zdrowie, albo żeby cię utrzymać przy życiu, to ci go udostępnią. A takich sposobów jest wiele. Pełny Serwis Medyczny może kosztować nawet setki tysięcy dolarów rocznie. Niewielu ludzi na coś takiego stać. Mniej niż dziesięć procent, nawet w krajach rozwiniętych. Ale w zamian daje ci bardzo wiele. Właśnie następnego dnia po lunchu zwrócił mi Essie.
    Wilma uważała, że wszystko jest w porządku. Wszyscy inni też. Tucson doszło do siebie po tym wydarzeniu. Odwołano już stan wyjątkowy wywołany Gorączką.
    A służby miejskie znowu działały tak jak zwykle, to znaczy że znowu mogły rozwozić to, za co ludzie zapłacili. Więc w południe prywatna karetka przywiozła łóżko, sztuczne płucoserce, zestaw do dializy i obwody. O dwunastej trzydzieści do apartamentu po przeciwnej stronie korytarza wprowadziła się ekipa pielęgniarek, a kwadrans po drugiej wjechałem windą bagażową z sześcioma metrami sześciennymi oprzyrządowania, wewnątrz których znajdowało się moje serce - moja żona.. Pełny Serwis Medyczny zapewniał między innymi kroplówki ze środkami przeciwbólowymi, moderatorami nastrojów, kortykosterydami, które mają przyspieszyć proces gojenia się ran oraz moderatorami, które czuwają nad tym, żeby kortykosterydy nie zniszczyły jej komórek, a także czterysta kilogramów rurek pod rusztowaniem łóżka, żeby śledzić wszystko, co Essie robi, i żeby w razie czego interweniować i jej pomóc - jeśli czegoś nie może zrobić. Samo przeniesienie jej z maszynerii, w której przyjechała, do głównej sypialni zajęło półtorej godziny. Szkolna koleżanka Wilmy nadzorowała ekipę internistów i sanitariuszy. Wyrzucili mnie wtedy z pokoju. W hotelowym hallu wypiłem kilka filiżanek kawy przyglądając się, jak windy wewnątrz budynku jeżdżą w górę i w dół. Kiedy pomyślałem, że wolno mi wejść z powrotem, natknąłem się w hallu na znajomego doktora ze szpitala. Udało mu się trochę przespać i miał na nosie okulary w metalowej oprawce zamiast szkieł kontaktowych.
    - Proszę jej nie zamęczać - zwrócił się do mnie.
    - Wszyscy mi to w kółko powtarzają.
    Uśmiechnął się i wprosił na filiżankę kawy - dla mnie była to już trzecia. Okazało się, że to zupełnie fajny facet, i że był najlepszym środkowym w koszykarskiej drużynie Tempe, kiedy studiował w Arizonie. Bardzo mi się podobało, że ktoś taki, mający metr sześćdziesiąt wzrostu, gra w drużynie koszykówki i rozstaliśmy się jak przyjaciele. To była najlepsza gwarancja. Nie dopuściłby do tego, gdyby nie miał całkowitej pewności, że Essie się z tego wygrzebie.
    Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z tego, ile to „wygrzebywanie się" miało potrwać.
    Nadal trzymano ją pod kloszem, co oszczędziło mi widoku jej wymęczonego ciała. Dzienna pielęgniarka wycofała się do salonu, poleciwszy mi, żebym Essie nie zmęczył, i przez chwilę rozmawialiśmy. Tak naprawdę nic sobie nie powiedzieliśmy. S.Ja. nie jest osobą rozmowną. Zapytała mnie o wiadomości z Fabryki Pożywienia i kiedy przekazałem jej trzydziestosekundowe sprawozdanie na ten temat, spytała o Gorączkę. Ale udzieliwszy odpowiedzi na jej jednozdaniowe pytanie za pomocą czterech czy pięciu tysięcy słów zdałem sobie sprawę, że rozmowa to dla niej prawdziwy wysiłek i że nie powinienem jej męczyć.
    Mówiła, i to nawet z sensem. I wyglądało na to, że się wcale nie martwi. Więc wróciłem do swojej konsoli i do pracy.
    Czekała tam na mnie jak zwykle porcja sprawozdań, które trzeba było przejrzeć, i decyzji, które należało podjąć. Kiedy już się z tym uporałem, wysłuchałem ostatniego raportu z Fabryki Pożywienia i wkrótce zorientowałem się, że pora iść spać.
    Leżałem w łóżku dobrą chwilę. Nie byłem niespokojny i nie byłem zmęczony. Leżałem tak sobie, żeby uwolnić się od wszelkich stresów. Słyszałem, jak w salonie kręci się nocna pielęgniarka. Z kolei z pokoju Essie dobiegał równomierny, cichy szum, stukot, bulgotanie maszyn, które utrzymywały moją żonę przy życiu. Świat mnie zdecydowanie wyprzedził. To wszystko mnie przerastało. Nie docierało do mnie, że Essie była martwa przez czterdzieści osiem godzin. Kaput! Nieżywa. Gdyby nie Pełny Serwis Medyczny i mnóstwo szczęścia, w tej właśnie chwili wybierałbym ubranie na jej pogrzeb.
    A gdzieś w zakamarkach mojej głowy znajdowała się niewielka liczba komórek mózgowych, które rozumiały ten fakt i myślały sobie, że, no, że może byłoby trochę prościej, gdyby jej nie przywrócili do życia.
    Nie miało to nic wspólnego z faktem, że kocham Essie. Życzyłem jej tylko dobrze, przeżyłem szok, kiedy dowiedziałem się o jej wypadku. Ta malutka cząstka mojego wnętrza mówiła tylko sama za siebie. Za każdym razem przeważająca większość komórek mojego mózgu była za kochaniem Essie, bez względu na to, kiedy i jak to pytanie padało.
     Nigdy nie byłem do końca pewien, co słowo „miłość" oznacza. Szczególnie w odniesieniu do mnie. Zanim zasnąłem, przyszło mi do głowy żeby zatelefonować do Alberta i poprosić go, żeby mi to wyjaśnił. Ale nie zadzwoniłem. Albert to niewłaściwy program do tego typu pytań - a ja nie miałem ochoty rozmawiać z właściwym.



    W miarę jak napływały raporty i obserwowałem rozwój sytuacji w Fabryce Pożywienia, czułem się troszkę nie na miejscu. Kilka wieków temu władcy Anglii czy Hiszpanii dowodzili na odległość miesiąca czy dwóch od frontów walki. Nie było telegramów, satelitów. Rozkazy płynęły statkami, a odpowiedzi przychodziły w miarę możliwości. Szkoda, że nie potrafię tego robić tak jak oni! Pięćdziesiąt dni odległości w tę i z powrotem między nami a grupą Herter-Hall wydawało się wiecznością. Ja znajdowałem się w Gandawie, a oni tam. Andy Jackson wyciskał soki z Brytyjczyków wiele tygodni po zakończeniu wojny w Nowym Orleanie. Oczywiście, natychmiast wysłałem rozkazy, jak się powinni zachowywać. I jakie pytania zadawać Wanowi. Jakie próby podjąć, żeby zmienić nieco kurs Fabryki Pożywienia. Ale oddaleni o pięć tysięcy jednostek astronomicznych stąd robili, co im się wydawało słuszne. Kiedy moje rozkazy nadejdą, żadne pytanie może nie będzie miało racji bytu.
    Wraz z poprawą stanu zdrowia Essie polepszał się też i mój nastrój. Jej serce pracowało już samo. Powietrza dostarczały jej własne płuca. Zdjęli z niej klosz i mogłem ją dotknąć oraz pocałować w policzek. Ona interesowała się wszystkim dokoła. Interesowała się zresztą przez cały czas. Kiedy stwierdziłem, że nie miała okazji uczestniczyć w swojej konferencji, uśmiechnęła się do mnie.
    - Wszystko jest nagrane, drogi Robinie. Puszczałam sobie, gdy byłeś zajęty.
    - Ale nie mogłaś wygłosić referatu.
    - Tak myślisz? A czemu nie? Ułożyłam dla ciebie program „Robinette Broadhead". Czy nie wiedziałeś, że zrobiłam też program dla siebie? Konferencja była w pełni holograficzna i S.Ja. Laworowna-Broadhead wygłosiła cały tekst referatu. A nawet się podobała. I jeszcze dała sobie radę z pytaniami, bo przez sieć pożyczyłam sobie Alberta.
     Tak, jest wspaniała. Zawsze o tym wiedziałem. Problem w tym, że tego po niej oczekuję i kiedy rozmawiałem z jej lekarzem, sprowadził mnie na ziemię. Był w przelocie między apartamentem a Mesa General. Kiedy zapytałem go, czy mógłbym ją zabrać do domu, zawahał się, przyglądając mi się przez niebieskie szkła kontaktowe.
    - Chyba tak - odparł. - Ale musi pan zdawać sobie sprawę z tego, jak poważne są jej obrażenia. W tej chwili gromadzi pewne zapasy siły - będzie ich potrzebować.
    - Wiem, doktorze, czeka ją jeszcze jedna operacja.
    - Niejedna, panie Broadhead. Przypuszczam, że pańska żona spędzi następnych parę miesięcy na zabiegach chirurgicznych i rekonwalescencji. I nie chciałbym, żeby pan uznał, że ich wyniki są z góry przesądzone - pouczał. - Ryzykowny jest każdy najdrobniejszy zabieg, a czeka ją jeszcze parę poważnych operacji. Niech pan o nią dba. Zreanimowaliśmy ją po jednym zatrzymaniu akcji serca. Nie mogę zagwarantować, że tak będzie za każdym razem.
    Więc wszedłem do Essie w nieco bardziej utemperowanym nastroju, z postanowieniem, że zacznę o nią dbać.
    Pielęgniarka stała przy łóżku i obie oglądały taśmy z konferencji komputerowej na płaskim ekranie. Ponieważ ekran Essie był połączony z dużym, w pełni holograficznym i współzależnym monitorem, który przestawiłem do swojego pokoju, zobaczyłem, że w rogu świeci się małe światełko oczekiwania przeznaczone dla mnie. Harriet miała mi coś do powiedzenia. To coś może zaczekać. Kiedy światło zaczynało pulsować, na przemian jaśnieć i czerwienieć, sprawa była ważna. W tej chwili najważniejsza była jednak Essie.
     - Alma, możesz nas na chwilę zostawić? - poprosiła Essie. Pielęgniarka popatrzyła na mnie i wzruszyła ramionami. Czemu nie? Więc usiadłem na krześle przy łóżku Essie i sięgnąłem po jej dłoń.
    - Jak to miło, że można cię znowu dotknąć - zauważyłem.
    Z ust Essie wyrwał się chrapliwy, gardłowy śmiech. Ucieszyłem się, słysząc go.
    - Za parę tygodni będziesz mógł dotknąć więcej. A teraz nie ma przeciwwskazań, by cię całować.
    Więc oczywiście ją pocałowałem - dostatecznie mocno, żeby zarejestrowały to przyrządy, ponieważ dzienna pielęgniarka zajrzała przez drzwi sprawdzić, co się dzieje. Ale nie przerwała nam. Zrobiliśmy to sami. Essie wyciągnęła prawą rękę - lewa ciągle tkwiła w odlewie zakrywającym Bóg jeden wie, co - i odgarnęła z oczu ciemnoblond włosy, ufarbowane w pasemka.
    - Bardzo miło - oceniła. - Czy chcesz zobaczyć, co ma do powiedzenia Harriet?
    - Niespecjalnie.
    - Nieprawda - zaprzeczała. - Rozmawiałeś z doktorem Benem. I powiedział ci, że masz być dla mnie miły. Ale ty zawsze jesteś - tylko nie wszyscy to zauważają. - Uśmiechnęła się i odwróciła głowę w kierunku ekranu.
     - Harriet! - zawołała. - Robin jest tutaj.
    Nie wiedziałem, aż do tamtej chwili, że program sekretarki odpowiada na polecenia mojej żony tak samo jak na moje. Ale nie wiedziałem też, że może pożyczać sobie mój program naukowy. Zwłaszcza bez mojej wiedzy.
     - Jeśli to jakieś interesy, niech z tym poczeka, chyba że to sprawa nie cierpiąca zwłoki - poleciłem, kiedy radosna, ale jednocześnie zatroskana twarz Harriet pojawiła się na ekranie.
    - Nie, nic z tych rzeczy - odparła. - Ale Albert koniecznie chce z tobą rozmawiać. Ma ciekawe informacje z Fabryki Pożywienia.
    - Odbiorę w drugim pokoju - zacząłem, lecz Essie położyła swoją dłoń na mojej.
    - Nie, tutaj, mnie to też ciekawi. Więc poleciłem Harriet, żeby zaczynała. Usłyszałem głos Alberta, ale jego twarz się nie pojawiła.
    - Spójrz na to - powiedział i ekran zapełnił się czymś w rodzaju amerykańskiego portretu rodzinnego w stylu gotyckim. Obok siebie stali mężczyzna i kobieta, choć w zasadzie nie - osobnik płci męskiej i żeńskiej. Mieli twarze, ręce, nogi, a samica również piersi. Obydwoje mieli zmierzwione brody i długie włosy splecione w warkocz. Ubrani byli w owijane wokół ciała stroje typu safari, z barwnymi plamami rozjaśniającymi jednostajność tkaniny.
    Wstrzymałem oddech. Zaskoczył mnie ten obrazek.
    W dolnym rogu ekranu pojawił się Albert.
    - Nie są „prawdziwi" - powiedział. - To kompozycje stworzone przez komputer pokładowy na podstawie opisu Wana. Chłopiec uważa je za dość wierne.
    Przełknąłem ślinę i spojrzałem na Essie. Musiałem nad sobą zapanować, zanim zapytałem.
    - Czy tak... mogliby wyglądać Heechowie?
    Zmarszczył brwi, ssąc fajkę. Postaci na ekranie obracały się uroczyście, jakby powoli wykonując jakiś taniec ludowy, tak żebyśmy mogli je obejrzeć ze wszystkich stron.
    - Nie wszystko mi tu pasuje. Robin. Na przykład ten sławny problem z tyłkami Heechów. Mamy ich niektóre meble, na przykład fotele sprzed tablic kontrolnych na ich statkach. Na ich podstawie wywnioskowaliśmy, że tyłki Heechów w niczym nie przypominają ludzkich, ponieważ wydaje nam się, że w takim fotelu jest miejsce na dużą, zwisającą strukturę. Może mają ciało podzielone jak u osy, z czymś zwisającym poniżej miednicy, między nogami. Czegoś takiego nie widzimy na obrazie komputerowym. Ale... to brzytwa Ockhama, Robin!
    - Pewnie niedługo będziesz mógł to wyjaśnić.
    - Oczywiście, Robin, ale mamy tu do czynienia z prawem logiki, które chyba znasz. Przy braku dowodów najlepiej przyjąć najprostszą teorię. Znamy tylko dwie inteligentne rasy w dziejach wszechświata. Jak się wydaje, nie należą do naszej - inny jest kształt czaszki, zwłaszcza szczęki. Mają też trójkątne łuki brwiowe, bardziej jak u małpy, niż istoty ludzkiej. Nietypowe są tu zęby. Prawdopodobnie więc należą do tej drugiej rasy.
     - To trochę przerażające - szepnęła Essie. Rzeczywiście, zwłaszcza dla mnie, bo w zasadzie na mnie spoczywała odpowiedzialność. To ja właśnie poleciłem grupie Herter-Hall, żeby wyruszyła i zrobiła rekonesans. I jeżeli w tym czasie odnaleźliśmy Heechów...
    Nie byłem jeszcze gotów do rozważań, co to może oznaczać.
    - A kim są Zmarli? Wiesz coś już o nich?
    - Owszem - odpowiedział kiwając siwą strzechą włosów. - Spójrz na to.
    Obrazki zniknęły i na ekranie pojawił się tekst:

    RAPORT LOTU

    Pojazd 5-2. Wyprawa 08D31. Załoga A. Meacham, D. Filgren, H. Meacham.
    Lot stanowił eksperyment naukowy. Załodze wolno było tylko zabrać przyrządy i wyposażenie komputerowe. Maksymalny okres równowagi biologicznej - ok. 800 dni. Pojazd nie zgłosił się do bazy po 1200 dniach. Uznany za zaginiony.

     - Mieli dostać tylko pięćdziesiąt tysięcy dolarów premii - niewiele, ale to jedna z pierwszych misji Gateway - skomentował Albert. - H. Meacham to zdaje się Zmarły, którego Wan nazywa Henriettą. Była kimś w rodzaju astrofizyka bez tytułu. Wiesz, taki typ, co to nie może napisać pracy dyplomowej. Nie udało się jej. Kiedy próbowała bronić pracy, powiedzieli, że to bardziej psychologia niż fizyka, więc poleciała na Gateway. Pilot miała na imię Doris, co się zgadza, a ta druga osoba - to mąż Henrietty, Arnold.
    - Zatem jednego z nich zidentyfikowałeś. A więc żyli kiedyś naprawdę?
    - Oczywiście, przynajmniej na dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Zmarli mówią czasami od rzeczy - poskarżył się, ponownie pojawiając się na ekranie. - Rzecz jasna, nie mieliśmy okazji bezpośrednio się o tym przekonać. Komputer pokładowy nie jest tak naprawdę przystosowany do tego typu zadań. Ale zgadzają się nie tylko nazwiska. Zgadza się również rodzaj misji. Były to badania astrofizyczne. Henrietta w rozmowie kilkakrotnie wspomina o problemach związanych z astrofizyką. Oczywiście, oprócz tych, które bezpośrednio wiążą się z seksem - mrugnął, pocierając policzek fajką. - Na przykład „Strzelec A Zachód" - źródło fal radiowych w centrum galaktyki. „NGC 1199" - gigantyczna eliptyczna galaktyka, fragment dużego roju. „Przeciętna prędkość promieniowa sferycznych rojów" - w naszej galaktyce wynosi około pięćdziesięciu kilometrów na sekundę. I tak dalej.
    - Nie musisz mi tego wszystkiego opowiadać - wtrąciłem pośpiesznie. - Czy wiesz, o co tu chodzi? To znaczy, o czym w zasadzie mówisz?
     Zapadła chwila milczenia, ale niezbyt długa. Nie sprawdzał całej literatury przedmiotu - zrobił to już wcześniej.
    - O kosmologii - odparł. - Chyba o klasycznej kontrowersji Hoyle'a-Opika-Gamowa, rozważającej czy wszechświat jest zamknięty, czy otwarty, skończony, czy wreszcie cykliczny. Czy znajduje się w stanie równowagi, czy też zaistniał wraz z wielkim wybuchem.
     Znowu przerwał, tym razem, by pozwolić mi się zastanowić. Zastanawiałem się, ale bez większych rezultatów.
    - Niewiele z tego wynika - zauważyłem.
    - Właściwie masz rację. Chociaż w jakiś sposób wiąże się to z twoimi pytaniami na temat czarnych dziur.
    Do diabła z tym twoim matematycznym sercem! - pomyślałem. Wyglądał niewinnie jak baranek - taki spokojny i poważny, gdy wydmuchiwał dym ze swojej starej fajki.
    - Wystarczy! - poleciłem i wpatrywałem się w pusty ekran długo po tym, jak znikł, na wypadek, gdyby Essie przyszło do głowy spytać, czemu interesowałem się czarnymi dziurami.
     No cóż, nie spytała. Leżała, wpatrując się w lustra na suficie.
    - Czy wiesz, Robin, na co miałabym ochotę? - zadała mi po chwili pytanie.
    Spodziewałem się tego.
    - Na co?
    - Chciałabym się podrapać.
    - Uff - tylko na tyle mogłem się zdobyć. Poczułem się, jakby ze mnie wyjęto korek i spuszczono powietrze. Byłem już gotów się bronić, przejęty troską o Essie, przez wzgląd na jej stan zdrowia. Jednak nie musiałem. Chwyciłem jej dłoń.
    - Martwiłem się o ciebie.
    - Tak, ja też - odparła rzeczowo. - Robin, powiedz mi, czy to prawda, że Gorączki pochodzą z jakiegoś mentalnego nadajnika Heechów?
    - Tak się przynajmniej na razie wydaje. Albert uważa, że ma to jakiś związek z elektromagnetyzmem, ale chwilowo nie potrafi nic więcej powiedzieć - pogłaskałem żyłki na wierzchu jej dłoni, a ona poruszyła się niespokojnie - tylko od szyi w górę.
    - Trochę się obawiam tych Heechów! - wyznała.
    - Cóż za delikatność! Jaki umiar. Jeśli o mnie chodzi, sram ze strachu w gacie. - To prawda. Cały drżałem. Małe, żółte światełko w rogu ekranu zamrugało.
    - Ktoś chce się z tobą porozumieć.
    - Niech poczeka. W tej chwili rozmawiam z kobietą, którą kocham.
    - Dziękuję ci, Robin. Jeśli boisz się Heechów tak samo jak ja, to czemu to wszystko ciągniesz?
     - No cóż, kochanie. Nie mam innego wyboru. Przez pięćdziesiąt dni i tak nie można nic zrobić. Gdybym teraz kazał im przerwać i wracać do domu, dowiedzieliby się o tym dopiero za dwadzieścia pięć dni.
    - Tak, oczywiście. Ale gdybyś mógł, przerwałbyś to? Nie odpowiedziałem. Czułem się bardzo dziwnie, troszkę przestraszony, jakbym nie był sobą.
    - A jeśli Heechowie nas nie lubią? - spytała.
    Świetne pytanie! Sam je sobie zadawałem od chwili, kiedy podjąłem decyzję, by wsiąść na statek z Gateway i wyruszyć w przestrzeń. A jeśli spotkamy Heechów, a oni nas nie lubią? Jeśli zgniotą nas jak muchy, będą torturować, zrobią z nas niewolników, będą na nas eksperymentować - albo jeśli po prostu nas zignorują? Nie odrywając oczu od żółtego punkciku, który zaczął powoli pulsować, odezwałem się do niej matczynym tonem.
    - No cóż, nie ma w zasadzie przesłanek, że mogą zrobić nam krzywdę.
    - Nie musisz mnie pocieszać - była wyraźnie rozdrażniona, ja zresztą też. Jej monitory musiały coś zarejestrować, ponieważ pielęgniarka znowu zajrzała, choć niezdecydowana zatrzymała się w progu i po chwili wycofała.
    - Stawka jest zbyt wysoka, Essie. Pamiętasz nasz zeszłoroczny pobyt w Kalkucie? - Pojechaliśmy tam na jedno z jej seminariów. Musieliśmy wyjechać wcześniej, bo nie mogliśmy znieść potwornego widoku miasta dwustu milionów nędzarzy.
    Przyglądała mi się marszcząc brwi.
    - Tak, wiem, głód. Ale głód był zawsze, Robin.
    - Nie taki. Nie taki, jaki będzie niedługo, jeśli się czegoś nie zrobi, by mu zapobiec. Świat pęka w szwach. Albert twierdzi... - zawahałem się. W zasadzie nie chciałem jej przekazać, co obliczył Albert. Syberia już nie produkowała żywności. Jej wyeksploatowana gleba przypominała Gobi. Górna warstwa ziemi w środkowo-zachodniej Ameryce zmalała zaledwie do paru cali i nawet kopalnie pożywienia z trudem mogły sprostać zapotrzebowaniu. Albert powiedział, że zostało nam może dziesięć lat.
     Sygnał świetlny stał się czerwony i mrugał szybko, lecz nie chciałem sobie przerywać.
    - Essie - zacząłem. - Jeśli uda nam się uruchomić Fabrykę Pożywienia, to znaczy, że przywieziemy pożywienie CHON dla wszystkich głodujących i już nigdy nie będzie głodu. To dopiero początek - jeśli sami wymyślimy, jak budować statki Heechów i jak kierować je tam, gdzie chcemy, moglibyśmy skolonizować nowe planety. Wiele nowych planet! Mało tego! Z pomocą technologii Heechów moglibyśmy wciągnąć wszystkie asteroidy do systemu słonecznego - stworzyć z nich nowe Gateway. Przekształcić je w miejsce nadające się do zamieszkania - planetę o warunkach zbliżonych do ziemskich! Moglibyśmy stworzyć raj dla znacznie większej liczby ludności Ziemi na następny milion lat! Przerwałem, bo zdałem sobie sprawę z tego, że pieprzę bez sensu. Czułem się przygnębiony, jakby trochę nieprzytomny, zmartwiony i pełen pożądania, a z wyrazu twarzy Essie zorientowałem się, że i ona odczuwa coś dziwnego.
     - W tym, co mówisz, jest dużo racji - zaczęła, ale nic już więcej nie powiedziała. Sygnał świetlny stał się jaskraworubinowoczerwony, migotał jakpulsar, a potem znikł i na ekranie pojawiła się przejęta twarz Alberta Einsteina. Po raz pierwszy ukazał się nie wzywany.
    - Robin! - zawołał. - Odnotowaliśmy kolejny atak Gorączki!
    Wstałem roztrzęsiony.
    - Ale to przecież nie pora! - zauważyłem bez sensu.
    - Tym niemniej to prawda. Atak miał dość dziwny przebieg. Przesilenie prawdopodobnie nastąpiło niecałe sto sekund temu. Tak... - skinął i jakby nasłuchiwał jakiegoś niesłyszalnego głosu - już wygasa.
    I rzeczywiście, czułem się już inaczej. Żaden dotychczasowy atak nie był taki krótki, żadnego nie odczuwałem w podobny sposób. Najwyraźniej ktoś inny eksperymentował z leżanką.
    - Albert, prześlij pilną wiadomość do Fabryki Pożywienia: Natychmiast zaprzestać, podkreślić natychmiast, dalszego korzystania z leżanki pod jakimkolwiek pozorem. Jeśli to możliwe - zdemontować ją nie uszkadzając. W przypadku złamania zakazu, przepada cała wypłata i premia.
    - Już jest w drodze! - odparł znikając.
    Przez chwilę patrzyliśmy z Essie na siebie.
    - Ale nie powiedziałeś im, żeby przerwali misję i wrócili - rzekła w końcu.
    - To by niczego nie zmieniło - wzruszyłem ramionami.
    - To prawda - zgodziła się. - I podałeś mi kilka bardzo ważnych powodów. Ale czy rzeczywiście się nimi kierujesz?
    Nie odpowiedziałem.
    Wiedziałem, co myśli Essie o przyczynach, które kazały mi ciągnąć badania przestrzeni Heechów, bez względu na ataki gorączki, koszty, czy ryzyko. Podejrzewała, że za tym wszystkim kryje się ktoś, i że ten ktoś nazywa się Gelle-Klara Moynlin. I czasami nie byłem pewien, czy nie ma racji.



Strona główna     Indeks